Galeria im. Sleńdzińskich, ul. Legionowa 2, Białystok
Wystawa w 60-lecie pracy twórczej autora
Wernisaż w piątek 28 marca o godz. 18:00, ekspozycja do 20 kwietnia 2014
Wystawa pod honorowym patronatem Prezydenta Miasta Białegostoku.
Zostaną zaprezentowane zdjęcia wykonane w okresie od 1954 do 2014 roku.
Ich autor należy do grona najciekawszych artystów starszego pokolenia.
Zdzisław Rynkiewicz - ur. w 1931. Z wykształcenia - nauczyciel muzyki, z wykonywanej profesji - fotografik - członek Okręgu Północno-Wschodniego Związku Polskich Artystów Fotografików, zrzeszony także w Fotoklubie RP, Królewskim Towarzystwie Fotograficznym Wielkiej Brytanii (RPS), Dolnośląskim iŚwiatowym Stowarzyszeniu Artystów Fotografików i Twórców Audiowizualnych. Członek Honorowy Białostockiego Towarzystwa Fotograficznego i Foto-Klubu Buenos Aires w Argentynie. Uhonorowany tytułami Międzynarodowej Federacji Sztuki Fotograficznej - Artiste FIAP (A. FIAP) w 1985 i Excellence FIAP (E. FIAP) 1987 roku. Prezentował swoją fotografię na ponad 150 międzynarodowych i krajowych wystawach fotograficznych. Więcej informacji na internetowej stronie autorskiej.
„Życie w obiektywie” - wstęp do katalogu wystawy
Ten krótki esej to ogromne wyzwanie. Piszę go jako historyk sztuki, a zarazem córka artysty fotografika, którego prace są przedmiotem obecnej wystawy. Według tradycji akademickiej (a fotografia wypracowała sobie bezsprzecznie status jednej z ważnych dziedzin kultury wizualnej będących przedmiotem naukowej analizy), zadaniem historyka sztuki jest bezstronna próba wpisania twórczości artysty w dziejowe procesy zachodzące w sztuce. Nie od dziś jednak wiadomo, że narracja historyka jest zawsze uwikłana w jego własną, personalną historię, zwłaszcza w sytuacji tak bliskiej więzi badacza z obiektem badań. Poniższe refleksje nie będą więc przyczynkiem do naukowej analizy dorobku Zdzisława Rynkiewicza, ale raczej okazją do świadomie emocjonalnego spojrzenia na życie i dorobek człowieka, którego bliskość zakłóca optykę bezstronnego oglądu. Poniższa narracja jest raczej okazją do krótkiego, osobistego rozliczenia z historią, zrozumienia zjawisk, które umykały dotychczas uwadze i (z braku odpowiednich okoliczności) nie doczekały się do tej pory wyartykułowania.
Jestem przekonana, że wrażliwość estetyczna i wyczucie obrazu były częścią edukacji, jaką ojciec otrzymał w rodzinnym domu. Od najmłodszych lat pamiętam werandę w domu dziadków w Gołdapi wypełnioną obrazami dziadka Zygmunta. Pamiętam ściany zawieszone gęsto krajobrazami, na których niezmiennie zieleniły się pola, lśniły jeziora, mrokiem niepokoiły lasy. Nie były to uniwersalne wizje tutejsze”, miejsca pełne uroku, często niezauważalnego dla przeciętnego zjadacza chleba. Obok piękna, ale skromnie lokalne, „t kolorów wypełniających dom dziadków (tak odmiennych od szarej PRL-owskiej rzeczywistości), pamiętam też zapach farb, którymi przesiąknięta była gołdapska weranda. To było miejsce magiczne, bez wątpienia mające wpływ na ojca i jego późniejszą twórczość. Była też muzyka – dziadek był organistą, a gołdapski dom urokliwą organistówką, położoną w cieniu neogotyckiego kościoła. Dom rozbrzmiewał boskimi harmoniami najlepszych kompozytorów, a marzeniem ojca było z pewnością pójść w ślady dziadka, stąd też wczesna decyzja, aby rozpocząć edukację muzyczną i uzyskać wykształcenie w tym kierunku.
W Gołdapi zaczęła się jednak także druga przygoda, która z czasem okazała się bardziej fascynująca, niż pasja do muzyki. Ojciec zajął się fotografią i filmowaniem. Nie pamiętam czasów gołdapskiego Domu Kultury i środowiska artystycznego, jakie ojciec zbudował wokół siebie. Moja pamięć sięga jednak do czasów Jego współpracy z raczkującą Telewizją Polską. Do okresu, kiedy wykształciło się Jego zainteresowanie reportażem, jako istotną formą rejestrowania rzeczywistości i utrwalania tego, co ulotne. Jako korespondent Telewizji Polskiej (z nieodłączną kamerą i torbą pełną materiałów filmowych, początkowo mocowaną na ramie motocykla, a z czasem w bagażniku Trabanta), ojciec niestrudzenie penetrował najdalsze rejony Podlasia i Suwalszczyzny. Na filmowej i fotograficznej taśmie rejestrował „zdobycze” nowej PRL-owskiej cywilizacji 5 – nowe drogi, postępy elektryfikacji czy rozbudowę białostockiej infrastruktury przemysłowej z wszechobecnym kombinatem Fasty, ale także wiejskie wykopki, małomiasteczkowe targi z ich niepowtarzalnym kolorytem, odpusty, wyjątkowe wydarzenia w życiu społeczności, jak słynny cud w Zabłudowie, z którego reportaż został skonfiskowany przez „władzę ludową”. Nawet tematy zamawiane z „centrali” (gdzie prym wiodły typowe produkcyjniaki) pozwalały na uchwycenie odchodzącej w przeszłość „Polski B”, z jej zwyczajami, przesądami, upodobaniami wypychanymi na margines przez nową rzeczywistość.
To zamiłowanie do rejestrowania dynamicznie zmieniających się realiów pozostało pasją ojca nawet po zakończeniu współpracy z telewizją, kiedy to fotografia zdominowała jego profesjonalne życie. Od zapisywania ruchu i akcji w telewizyjnym reportażu, uwaga ojca z czasem skupiła się przede wszystkim na ludziach, których postaci utrwalone na nieruchomej fotografii potrafiły nieść ładunek dramatyzmu równy filmowej scenie. To właśnie człowiek, uwikłany w dramat i rytuał codzienności stał się bohaterem fotografii ojca. Spośród fotografii z lat 70. najbardziej pamiętam właśnie te, z których spoglądały twarze ludzi zwykłych, ale jednocześnie wyjątkowych: jowialny rolnik, przedziwnie niedobrana młoda para, czy niezwykle przejmująca seria zdjęć z Grabarki: staruszka o pooranej twarzy, modlący się starzec, zagubiona wśród drewnianych krzyży grupka zamyślonych młodych ludzi… Ludzkie losy i emocje, niepowtarzalne i uniwersalne zarazem, przełożone na wyrafinowaną formę oszczędnej, czarno-białej fotografii.
Lata 70. to także okres wielu artystycznych sukcesów, które wspominam bardzo żywo, bo każda nagroda czy medal były w domu przedmiotem ogromnej radości, świętowane w gronie rodziny i przyjaciół. Okres ten pamiętam także jako lata, kiedy oboje rodzice (mama także z czasem zajęła się profesjonalnie fotografią) spędzali długie godziny w fotograficznej ciemni, ja zaś z siostrą składałyśmy tam okazjonalne wizyty.
Pamiętam tę wyciszoną przestrzeń, rozświetloną od czasu do czasu bladym światłem i wypełnioną wonią chemikaliów… to miejsce tajemnicy, miejsce narodzin fotografii. Pamiętam ten moment nieprawdopodobnego napięcia, kiedy na białej karcie papieru wyłaniał się z wolna obraz – obraz, nad którym ojciec panował jak swoisty demiurg, kontrolując czas naświetlania, wywoływania, utrwalania… Ten żmudny proces bardzo zbliżał do fotografii, jako swoistej formy materializowania rzeczywistości. Coś, czego pozbawiła nas dziś fotografia cyfrowa i jej wirtualne procesy obróbki zdjęć, z których większość i tak nigdy nie zostanie przełożona na formę bytu materialnego – na zdjęcie. Większość dzisiejszych obrazów pozostanie w postaci pikseli zakodowanych we wnętrznościach twardego dysku, nigdy nie trafiając na listku papieru w czyjeś ręce, do czyjegoś portfela czy albumu.
Lata 80. (ukoronowane członkostwem rzeczywistym ZPAF oraz the Royal Photographic Society) zaowocowały wieloma międzynarodowymi nagrodami, w tym ogromnie prestiżowym złotym medalem FIAP. W twórczości Zdzisława Rynkiewicza to okres eksperymentowania z nowymi technikami (solaryzacja, izohelia, sepia, techniki graficzne, kopiowanie zdjęć światłem punktowym), w tym także z bardziej tradycyjnym fotomontażem. Fotogramy z tego okresu były źródłem kolejnych wystawowych sukcesów (jak wielokrotnie nagradzany „Polski Kowboj” z 1987 roku). Co interesujące, przy tych licznych eksperymentach formalnych, w pracach ojca nastąpił jednocześnie zwrot ku tematyce bliskiej malarstwu dziadka – ku naturze, ku krajobrazom. Zmiany te obserwowałam już z daleka, bo najpierw z Anglii, później zaś z Kanady, kiedy ze wzruszeniem wieszałam na ścianie domu w odległym Toronto przywiezione z Polski zaklęte na fotograficznym papierze fragmenty „małej ojczyzny”.
Pomimo upływających lat, ojciec nie rezygnował z ciągłych poszukiwań artystycznych. W latach 90. i na początku nowego milenium nową pasją ojca stał się komputer, jako narzędzie artystycznego zapisu i przetwarzania obrazu. Miejsce ciemni zastąpiła pracownia komputerowa. Godziny spędzone przed monitorem generowały nowe pomysły – abstrakcyjne kompozycje uzyskane w drodze komputerowej transformacji, nowe odkrycia w dziedzinie koloru (seria „Kosmos”) czy eksplorację możliwości wielokrotnego powielania wizerunku. Ojciec nie porzucił jednak reportażu, formalnie może mniej wyrafinowanego, korzystającego za to z możliwości błyskawicznego rejestrowania obrazu, możliwego przy dzisiejszej technologii cyfrowej. Cyklem znakomicie rejestrującym przemiany Polski po 1989 r. są „Kolorowe Jarmarki”, zaś bieżące serwisy internetowe korzystające z fotografii ojca przedstawiających wydarzenia z życia politycznego, świadczą, że pasja do dokumentowania aktualności tkwi w ojcu do dziś.
Patrząc z perspektywy dziesięcioleci, jeden fakt wydaje mi się szczególnie ważny – Zdzisław Rynkiewicz jako artysta i jako człowiek nigdy nie stał w miejscu, zawsze poszukując nowych tematów i nowych środków artystycznego wyrazu. Jego twórczość pozostaje jednak niezmiennie głęboko humanistyczna, afirmująca człowieka, jego godność i miejsce w porządku wszechświata (zarówno w kategoriach mikro jak i makrokosmosu).
Ta osobista refleksja nie byłaby pełna, gdyby na koniec nie znalazło się tutaj uczciwe wyznanie, że bywały chwile, kiedy byłam zazdrosna o fotograficzną pasję ojca, o sztukę, której się poświęcił. Ciekawy reporterski temat, interesujący plener, studyjne eksperymenty wciągały go bez reszty, podczas gdy w domu stygły kolejne obiady i czekały zapomniane domowe obowiązki. Fotografia pochłaniała mnóstwo czasu, którego ojciec nie mógł dzielić z rodziną. Siostra i ja, jako dzieci, nie potrafiłyśmy zrozumieć tej fascynacji. Ale dziś sądzę, że otoczona przez lata tymi niesłychanymi obrazami tworzonymi w pracowni ojca, sama nie pozostałam na nie obojętna. Może podświadomie pragnęłam zrozumieć, na czym polega moc obrazu, której ojciec tak bardzo podporządkował swoje życie – obrazu utrwalonego na desce, płótnie, czy fotograficznym papierze. Zdecydowałam się więc na wybór kariery, która pozwala mi stawiać tego typu pytania i szukać na nie odpowiedzi. Dziś, jako historyk sztuki, cieszę się, że miałam okazję spojrzeć wstecz, aby zastanowić się nad życiem utrwalonym przez ojca w obiektywie, czy raczej nad życiem ojca, utrwalonym w mojej pamięci.
Barbara Arciszewska